środa, 24 kwietnia 2013

Władysławowo 2006

To były nasze pierwsze wakacje nad morzem. W ogóle to były nasze pierwsze wakacje, poprzednich nie liczę, bo poprzednie były podróżą poślubną a nie wakacjami.
Pogada raczej nam się nie trafiła zbyt korzystna, na dwa tygodnie pobytu było kilka godzin słoneczka. Nie padał cały czas deszcz, ale niebo było większość czasu zachmurzone.
Kwatera... hmmm... generalnie było czysto i w porządku, mili gospodarze, ale... Znalazłam ich przez internet, wybraliśmy bo było najtaniej. Po dotarciu na miejsce wydało się dlaczego było tak tanio. Mieszkanie znajdowało się dramatycznie daleko od morza. Zaliczka już była wpłacona, więc nie było wyjścia i trzeba było codziennie robić mnóstwo kilometrów. Dla mnie była to mordęga, byłam wtedy w piątym czy szóstym miesiącu ciąży i męczyłam się po przebyciu paru kroków. Wyjście na plażę w niepewną pogodę stanowiło nie lada wyzwanie. Zawsze należy sprawdzać lokalizację hotelu/pensjonatu/kwatery. Żeby się nie naciąć jak my. Pewnie gdyby nie mój rosnący brzuszek nie przeszkadzałoby to tak bardzo, a może mimo wszystko i tak byłabym na siebie zła. Za gapowe się płaci...


Ponieważ na miejsce jechaliśmy pociągiem (co było także strasznie uciążliwe, mimo że wszyscy widzieli kobietę w ciąży praktycznie całą drogę spędziliśmy w korytarzu) nasz wybór padł na Władysławowo. Miejscowość zachwalała mi koleżanka, zakochana w tym miejscu. Ja wtedy miłością nie zapałałam, przez te wszystkie przeżycia wręcz przeciwnie. Minęło sporo czasu zanim tam wróciłam i zobaczyłam tą miejscowość innymi oczami. Po tych wakacjach miałam zdecydowany uraz. Dobrze, że chociaż kursował tam pociąg, w niepogodę można było wybrać się na wycieczkę. I w ten sposób zwiedzaliśmy najbliższą okolicę. Byliśmy na przykład w Gdańsku. Tam zmusiłam się do kolejnego morderczego wyczynu. Poszliśmy na taras widokowy na wieży Ratusza. Nieskończona ilość schodów po których trzeba było wejść, aby móc podziwiać takie widoki, jak na poniższym zdjęciu (ul. Długi Targ)


Mogę być z siebie dumna, bo jednak dałam radę :) Mimo to Gdańsk mnie też nie zachwycił. I też długo nie chciałam wracać do tego miasta. Nie widziałam tam wtedy nic uroczego, nic wartego powrotu. Dziś uważam, że jest to jedno z najpiękniejszych polskich miast, ale jak wspomniałam... zmieniła mi się perspektywa...



Dużo czasu wtedy spędziliśmy w muzeach. Kupując jeden bilet mieliśmy wstęp do czterech obiektów. Z tego co pamiętam był to "Żuraw", "Spichlerze", "Muzeum Morskie" oraz okręt "Sołdek". 


Do Gdyni też pojechaliśmy. Tam mi się spodobało od razu. Nie potrzeba było czasu, aby mnie przekonywać do tego miasta. Nie zmęczyło mnie, wręcz przeciwnie. Nabrałam ochoty na spacery.


A po odstaniu w kilometrowej kolejce dostaliśmy się do Akwarium Gdyńskiego. To jakieś nieporozumienie, aby przy takich kolejkach czynna była tylko jedna kasa. Można powspominać "stare czasy", powstają tam komitety kolejkowe, listy i zapisy...


Pociąg nie kończy swojej trasy we Władysławowie. Jedzie jeszcze dalej. Na Hel. Też się tam przejechaliśmy. Pamiętam, że rano było straszne zachmurzenie, postanowiliśmy odpuścić sobie plażowanie i raczej gdzieś jechać. Pogoda zrobiła nam jednak niespodziankę. Jak już byliśmy w Helu na Helu nagle się wypogodziło i zrobiło pięknie. Mogło to mieć wpływ na to, że i to miasto przypadło mi do gustu. Obowiązkowym punktem programu było oczywiście Fokarium. 


Po obejrzeniu pokazu z udziałem foczek (czy uszatek?) wybraliśmy się na zwiedzanie miejscowości takim dziecięcym pociągiem z wagonikami. W ten sposób zajechaliśmy do Latarni Morskiej. W inny sposób bym pewnie tam nie doszła ;)


Tak sobie teraz myślę, że musiałam być strasznie marudna podczas tych wakacji. Tygrysek dzielnie to znosił. A przecież najważniejsze, że byliśmy tam razem, ja, on i maleńka Asia w brzuszku. Dziś już wiem, co jest na prawdę ważne...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz