czwartek, 11 lipca 2013

Boczne Drogi (Joanna Chmielewska)

O tym, że wizyta rodzinna może być dopustem bożym, chyba nikogo nie muszę przekonywać. Tym bardziej, jeżeli jest to wizyta ciotki, która od kilkunastu lat mieszka za oceanem. Jeżeli zaś w dodatku ciotka pragnie zwiedzić te zakątki Polski, których nie zdążyła zobaczyć przed swoją emigracją, to już w ogóle jest kataklizm.
Taki kataklizm spotkał właśnie Joannę, bohaterkę książki Joanny Chmielewskiej „Boczne drogi”, i jej rodzinę. Otóż siostra jej matki, od kilkunastu lat mieszkająca w Kanadzie, zapowiedziała swój przyjazd. Rodzina postanowiła godnie ją przyjąć, w związku z czym wszystkich ogarnęło szaleństwo. Pośpiesznie robiono zakupy, zastanawiając się, na co też może mieć ochotę osoba rozbestwiona długoletnim pobytem w kapitalizmie. Opracowywano też trasę podróży, w czym napotykano na niejakie trudności, bowiem miejscowości, które pragnęła zobaczyć ciotka, były rozrzucone po całym kraju. Ponadto ciotka zażyczyła sobie podróży wyłącznie bocznymi drogami, z całkowitym pominięciem autostrad. To akurat nastręczało najmniej trudności, bo – jak wiemy – zatrzęsienia autostrad nigdy u nas nie było. Zresztą nie ma nadal.
Kiedy samolot z kanadyjską Polonią wylądował na Okęciu, na lotnisku zapanowało piekło. Okazało się, że przepadł właściciel kilku potężnych waliz w kratę, w związku z czym opóźniła się odprawa paszportowa. Później powstał potężny zator przy wyjściu z lotniska – spowodował je właściciel kraciastych waliz, który wychodzącego już z hali bagażowego zaczął wciągać z powrotem do środka, wraz z bagażami oczywiście, i udało mu się skutecznie zablokować drzwi. Już w Alei Lotników wiśniowy peugeot wyładowany tymiż kraciastymi walizami zajechał drogę Joannie i jej rodzinie. Później coraz częściej spotykamy ten samochód z tajemniczymi kraciastymi walizami i okazuje się, że wątek kryminalny jest z nim ściśle związany.
„Boczne drogi” z pewnością nie zaintrygują nas zagadką kryminalną, bo kojarzy się ona raczej z romansami spod znaku „Harlequina”, ale powinny nas zainteresować realia życia w PRL-u w połowie lat siedemdziesiątych, pani Chmielewska skupiła się bowiem głównie na ich opisywaniu.
Sporo dowiadujemy się o martyrologii turystów, szczególnie zagranicznych. Zagraniczny turysta był ciężko pokrzywdzony, za wszystko bowiem płacił kilkakrotnie więcej i do tego w dewizach. Pozostawało więc albo wynajmowanie kwater prywatnych, albo też korzystanie z grzecznościowo udostępnianych pokojów gościnnych, które w owym czasie miały wszystkie większe firmy, żeby móc zapewnić noclegi kontrahentom, uniezależniając się od wiecznie wówczas przepełnionych hoteli i pensjonatów.
Są też i inne ciekawostki – np. za złotówki nie można było kupić rozkładu jazdy PKS, natomiast jego posiadaczem można było zostać już za dolara. Za kilka dolarów można też było spędzić noc na kempingu nad jeziorem, unikając kłopotliwego meldunku. 
Jest też, oczywiście, milicja. Po tajemniczym zniknięciu kanadyjskiej ciotki, rodzina zgłasza się do MO. Milicjanci przeprowadzają śledztwo, ale rezultaty zachowują dla siebie, są bowiem przekonani, że zagraniczna turystka chciała bodaj na krótką chwilę oderwać się od spragnionej dolarów rodziny, by na własną rękę zwiedzić kawałek byłej ojczyzny.
Na upartego książka może stanowić coś w rodzaju przewodnika turystycznego – od Warszawy, poprzez Wybrzeże, Polskę Zachodnią aż po Góry Stołowe i z powrotem na Mazowsze. Zatoka Gdańska, w której pływało homogenizowane łajno, Kołobrzeg, ciekawe rozwiązania komunikacyjne w Świebodzicach, Cieszyn i Cygański Lasek nad Olzą, Wambierzyce, masyw Szczelińca - to tylko niektóre miejsca, jakie zwiedzamy wraz z panią Joanną, jej rodziną i wiśniowym peugeotem wypełnionym kraciastymi walizami. 
Poza tym książka jest nieprawdopodobnie zabawna. Ojciec Joanny, który marzy tylko o tym, by wyrwać się na ryby, matka, która jest na nieustającej diecie, co przysparza rodzinie sporo kłopotów, ciotki, które mają nieziemskie pomysły, a ich rozmowy mogą rozśmieszyć każdego ponuraka - to niewątpliwie duże walory tego dziełka. No i oczywiście słynna sprawa z krowim wymieniem, którym usiłowano nakarmić faceta lubiącego podroby – ale o tym nie napiszę -  zachęcam do przeczytania.
No i jest kot. „Siedział w plamie słońca pod straganem i był tak cudownie piękny, że mi oko zbielało. Absolutnie czarny, bez najmniejszej białej plameczki, wielki, aksamitny, patrzył obojętnie na mnie i na świat bursztynowymi oczami”. Dalej nie będę cytować, wystarczy tylko że dodam, iż do akcji wkroczył pies, a rzecz działa się tuż obok straganu z nabiałem, na którym znajdowała się też spora ilość świeżych jaj... 
Sporo jest również innych historyjek, które teraz, po latach, powodują nostalgię za czasami, kiedy to zwykła życzliwość powodowała, że ludzie sobie wzajemnie pomagali i chociaż ta pomoc czasem bywała wspomagana dolarami, to przecież jednak najczęściej brała się z głębszych pobudek.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz